GRA MUZYKA

niedziela, 2 sierpnia 2009

Heineken Open’er Festival 2009 - święto muzyki

Spóźniona, ale za to obszerna relacja Dominiki z tegorocznego Open`era.




[dominika]


Jak co roku, ogromna liczba ludzi odwiedza Gdynię po to, by doznać niezapomnianych wrażeń związanych z kolejną już edycją jednego z największych festiwali muzycznych w Europie, bo polski Open’er w tej chwili można już z całą pewnością do takich zaliczyć. W tym roku organizatorzy, przygotowali nam po raz pierwszy czterodniową imprezę i jak zwykle zapewnili publiczności Line-up pełen artystów z najwyższej półki. Pakujmy więc plecaki i jeszcze raz wyruszmy w tą ekscytującą podróż pełną dźwięków, niezapomnianej atmosfery oraz przesympatycznych ludzi.

Czwartek: 02.07.2009

Szczerze powiedziawszy byłam bardzo nastawiona, na Opening Day. No, ale mimo tego muszę przyznać, że spotkałam się, że sporym rozczarowaniem.
Tak się złożyło, że na teren festiwalu, razem ze znajomymi dotarliśmy w okolicach godziny 19.00, zatem zaraz po przejściu kontroli przy bramkach pognaliśmy do namiotu, na koncert The Car Is On Fire - z którego wyszłam bardzo szybko. Nie spodziewałam się cudów, po przesłuchaniu najnowszego krążka, jednakże będąc wcześniej na ich klubowym koncercie, miałam nadzieję, że starszymi przebojami podniosą rangę występu. Zawiodłam się jednak. Fatalne nagłośnienie, znikomy kontakt z publiką, która sama nie za bardzo wiedziała, czy ma stać czy skakać. Kawałki, które grali okazały się zlepkiem dźwięków, o bardzo małej wartości.
Z niecierpliwością czekałam zatem na występy Arctic Monkeys oraz Basement Jaxx.

Ta pierwsza grupa sprawiła, że mam dość mieszane uczucia. Minusem są oczywiście problemy techniczne, które w pewnym stopniu popsuły odbiór całego występu, jednakże odniosłam również wrażenie, (z całą sympatią do AM), że panowie strasznie się wywyższają i nie szukają zbytnio kontaktu z publicznością. Co do samej setlisty, nie zabrakło przebojów m.in: When the Sun goes down, I bet you look good on the dance floor czy Brainstorm. Pojawiły się także utwory z nadchodzącej płyty, które prezentują się w miarę dobrze. Całość jednak, w moim mniemaniu, była utrzymana w większości w konwencji spokojnej, „sennej” zabrakło mi trochę więcej ognia. Osobiście dziękuję za 505, który to został wykonany brawurowo, a jednocześnie bardzo żałuję, że w set liście zabrakło miejsca na Mardy bum.

Z mieszanymi uczuciami po koncercie Arktycznych Małp za to z wielkim uśmiechem na twarzy oczekiwałam występu Basement Jaxx. Ten niestety w dość dużym stopniu zniknął mi z twarzy, po tym co usłyszałam. Oczywiście nie zabrakło problemów z dźwiękiem, ale bardziej rozczarował mnie set. Zupełnie niepotrzebne wstawki, przekombinowane do granic możliwości, sprawiały, że koncert w pewnym momencie stał się straszliwie nudny i nie chciało mi się już nawet tańczyć. Ożywienie i częściowa rekompensata, przyszła wraz z genialnym Where’s your head at

Czwartek zapowiadał się rewelacyjnie, natomiast skończył się jedynie dobrze.


Piątek: 03.07.2009


Przyznaję - z całego rozkładu jazdy przewidzianego na tegorocznego HOFA, ten dzień uważałam za najsłabszy rozpatrując to pod względem ilości wykonawców, na których czekałam danego dnia (mam nadzieję, że nie zakręciłam). Z tego również względu, pojawiłam się pod główną sceną, niedługo przed The Kooks, na których poszłam bardziej z sentymentu, ponieważ, obecnie bardzo rzadko słucham ich nagrań. Zespół, który stanowi pewną konkurencję dla Arctic Monkeys i który muzycznie, jest od nich gorszy, dał naprawdę prawdziwy, porządny koncert - znacznie lepszy niż AM. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona atmosferą i całą sympatią, którą dało się zauważyć przede wszystkim od strony kapeli. Druga płyta, która wg mnie jest znacznie gorsza od debiutu, na żywo wypada naprawdę solidnie. Stałam dosyć blisko, widziałam praktycznie wszystko, choć odbiór wizualny końcówki koncertu zaburzył mi jakiś dwumetrowy Anglik, to i tak stwierdzam, że był to naprawdę udany występ.

No, ale czas kończyć, bo przed nami ktoś, na kogo czekałam od bardzo dawna. Ktoś, kto sprawił, że krzyczałam ze szczęścia w niebogłosy - gdy tylko dowiedziałam, się, że wystąpi na tegorocznym Openerze. Tym artystą jest oczywiście Moby. Udało mi się stać niedaleko sceny, miałam również sporo miejsca, nie było żadnego ścisku. Sam Moby to również niezwykle urokliwa i przesympatyczna osoba. I tak rozpoczęło się: na początek A seated night z ostatniego krążka, następnie rewelacyjne Extreme ways, nie zabrakło również przebojów: In my heart, Why does my heart feel so bad?, Bodyrock czy We are all made of stars, które wybrzmiało znacznie lepiej niż na płycie. Porcelain natomiast sprawiło, że przeniosłam się w zupełnie inny wymiar, w oku zakręciła się również łezka. Disco lies podoba mi się bardzo w wersji studyjnej, na żywo natomiast- zmiażdżyło mnie totalnie. Na Lift me up skakałam ostatkiem sił, jednakże nie pozwoliłam nogom odpuścić, wytrzymałam do końca. Zaskoczyło mnie pozytywnie to, że Moby sięgnął po swoje starsze kawałki jak Go. Zagrał również sporo utworów z ostatniego albumu: Wait for me, które zabrzmiały naprawdę dobrze. I tak usłyszeliśmy m.in. hipnotyzujące Pale horses, Walk with me czy utwór Mistake, który spodobał mi się niezmiernie. Koncert z pewnością zaliczam, do tych najlepszych na tegorocznym festiwalu, szkoda tylko, że skończył się dla mnie - zdecydowanie za szybko.

Po zakończeniu imprezy na dużej scenie, pobiegłam na końcówkę Crystal Castles. O ile po ogłoszeniu rozkładu występów, żałowałam, że grają w czasie Moby’ego, tak teraz wiem, że nie ma czego. Jeden wielki krzyk, jazgot, prymitywne momentami dźwięki. Światła, które przyprawiły mnie o ból głowy. I wszystko to trwało niecałą godzinę. Cieszę się, że nie byłam na całym koncercie.

Piątek zatem, to naprawdę wielka rekompensata, za dosyć rozczarowujący pierwszy dzień imprezy.


Sobota: 04.07.2009

Trzeci dzień festiwalowych przeżyć, to przede wszystkim oczekiwanie na występy
White Lies oraz Pendulum. Gdzieś w tle tego wszystkiego przewijał się, nic nieznaczący dla mnie Izrael i dosyć usypiająca dziewczyna o głosie, który mogę wytrzymać tylko w wersji studyjnej - Emiliana Torrini. Nie można również zapominać o niebezpiecznie chmurzącym się niebie, które to zwiastowało dosyć poważne kłopoty dla tych, którzy zapomnieli, bądź nie mieli możliwości zaopatrzenia się w niezbędne w takich sytuacjach kalosze. Obyło się jednak bez krzyku, padało niedługo, a ziemia nie była aż tak bardzo wilgotna. Wracając do występów.

Warto było stać godzinę w ogromnym ścisku, by w konsekwencji tego, przeżyć koncert White Lies, w drugim czy trzecim rzędzie po lewej stronie sceny. Widziałam wszystko bardzo dobrze, nagłośnienie było rewelacyjne, a set lista to praktycznie cały debiutancki album. Kapitalne wykonanie E.S.T, Farewell to the fairground, Fifty on our foreheads czy Unfinished bussiness. Dla mnie był to bardzo liryczny koncert, gdzie skakanie i obijanie się o innych, wcale nie było konieczne (z resztą nie miałam zbytnio możliwości), toteż przez większość występu stałam jak zaczarowana, co parę chwil przymykając oczy. Sam zespół zaś, był niezwykle zaskoczony tak gorącym przyjęciem przez fanów.

Kiedy zakończył się występ, nie zdążyłam nawet ochłonąć, bo właśnie wybiła godzina występu Pendulum. Gnałam więc z koleżankami co sił w nogach, by stać maksymalnie blisko, no i udało się. Sam koncert, to doznanie sięgające kosmosu (mimo początkowych problemów technicznych na Showdown, które lekko wyprowadziły mnie z równowagi). Niezwykły kontakt z opener’owską publicznością, skakanie jak najbliżej nieba, brawurowy covery I’m not alone - Calvina Harrisa czy Master of puppets z repertuaru Metallici. Zagrane zostały również inne znane hity z repertuaru zespołu m.in: Slam, Mutiny, Tarantula, Hold your color czy Propane nightmares.

Sobota więc, była naprawdę udana, żałuję tylko, że nie zdążyłam na cały koncert M83, no ale cóż - nie można mieć wszystkiego.

Niedziela: 05.07.2009

Bardzo szybko nadeszła kulminacja tego muzycznego szaleństwa. Niedziela, to najbardziej oczekiwany przeze mnie dzień imprezy, przede wszystkim, ze względu na Kings of Leon i The Prodigy, a jednocześnie dosyć spore rozrzewnienie, ponieważ tegoroczny festiwal, nieodwracalnie dobiega końca, czy tego chcemy czy nie.
Ostatni dzień HOFa, to tylko i wyłącznie main stage.

Lily Allen była pierwszym w jakimś stopniu oczekiwanym występem, jednak gigantyczne, kolejki przed wejściem (nie widziałam jeszcze takich) sprawiły, że nieco się spóźniłam. Przyznam szczerze, że Angielka mnie rozczarowała i to dosyć mocno, O ile studyjnie - szczególnie nowy krążek brzmi naprawdę dobrze, to na żywo Lily wypadła bardzo blado, szczególnie nijako było z wokalem. Zatem w połowie koncertu udaliśmy się wraz ze znajomymi, na bardzo dobre frytki :].

Niedługo, po zakończeniu owego występu, zaczęliśmy zmierzać z powrotem ku głównej scenie, ponieważ wielkimi krokami zbliżał się koncert Kings Of Leon, którym to byłam niesamowicie podekscytowana xD.
Ścisk był ogromny, momentami rzeczywiście brakowało tchu, ale postanowiliśmy wytrwać tam z przodu, koło fińskiej flagi. Zaczęło się. Ogromna wrzawa publiczności i dość mocny akcent na początek - Be somebody. Początkowo chłopaki grali piosenkę za piosenką, nie mówiąc w zupełności nic, ale od pewnego momentu Caleb zwyczajnie się rozgadał. Były zapewnienia o miłości do Polski oraz o tym, że nas jeszcze odwiedzą, że polska publiczność jest niesamowita. Niektórzy ubolewają, że nie wyszli na bis, pragnę zauważyć jednak, że ich koncert przedłużył się znacznie, skończyli bowiem grać 15 minut , przed planowanym występem Briana Molko i reszty. Dla mnie atmosfera tego koncertu była naprawdę niesamowita. Totalnie zaskoczony tak pozytywnym przyjęciem przez fanów zespół, zachowywał się niezwykle zwyczajnie i skromnie. Przesympatyczni ludzie wokół, szczególnie Anglicy, z którymi udało się nawet dłużej porozmawiać. Setlista również wyborowa. Zagrali utwory z każdej płyty, nie zwracając w ogóle uwagi czy są to piosenki powszechnie znane, czy może nie. Dla mnie osobistym zaskoczeniem było: The bucket czy Black thumbail. Gdyby zagrali True love way - umarłabym ze szczęścia. Większość publiczności, znała przede wszystkim utwory z ostatniego albumu. Wielki krzyk towarzyszył pierwszym taktom Closer. Podczas Sex on fire wszyscy (w tym ja) darli się w niebogłosy, tak, że w ogóle nie słyszałam głosu Caleba. Use somebody zagrane niezwykle ciepło, publiczność śpiewała nawet chórki. Bardzo sentymentalnie zrobiło się na utworze Manhattan. No, a niedługo potem skończyło się, znacznie za wcześnie, bo dla mnie mogliby grać jeszcze bardzo bardzo długo.

Przyszedł czas na Placebo. Na koncert spóźniłam się nieco, ponieważ kupowałam chyba przedostatnią butelkę ciepłej wody gazowanej. Od strony technicznej ten występ to naprawdę majstersztyk. Świetne wizualizacje i nagłośnienie, Brian Molko wokalnie radził sobie bardzo dobrze, choć jego nowy image mi w zupełności nie odpowiada. Ich ostatni krążek Battle for the sun nie zrobił na mnie pozytywnego wrażenia. Z całego albumu, może dwa utwory wpadły mi w ucho, toteż wiedząc, że będą promować przede wszystkim, swoje ostatnie dokonanie, nie nastawiałam się jakoś na ten koncert.
Czułam, że nie usłyszę Without you I’m nothing, ale brak The bitter end zaskoczył mnie i to bardzo negatywnie. Pojawiło się sporo kawałków z ostatniego krążka, nie zabrakło utworów starszych m.in. Song to say goodbye, Infra-red, Every you, Every me, Special K, Taste in men czy Special needs. W całym tym występie nie było czuć ducha, starego, przejmującego Placebo. Pod tym względem koncert był dla mnie pusty i nijaki. Może jeszcze kiedyś doczekam się od strony owego zespołu czegoś naprawdę poruszającego. Niestety, nie tym razem.

Koniec festiwalu już bardzo blisko. Pozostali tylko oni- ekscentrycy w pełnym wydaniu. The Prodigy. Atmosfera wokół, dawała znaki, że będzie to naprawdę mocne uderzenie. Wszyscy czekali zniecierpliwieni, a zespół się spóźniał. W końcu, kiedy już zaczęło dawać o sobie znać zmęczenie, kiedy już zaczęły się powoli zamykać oczy, kiedy już nerwy ledwo trzymane były w ryzach, pojawili się, ku wielkiej uciesze, zgromadzonej publiczności i zaczęli od World’s On Fire. Jak można było to przewidzieć, było ostro i zaczepnie. Były stare przeboje, takie jak: Firestarter, Smack My Bitch Up, Breathe, przeplatane utworami z ostatniego krążka: m.in. Omen, Invaders Must Die, Take Me To The Hospital. Podczas Voodoo People wszyscy skakali, z przodu, tam gdzie byłam, nie dało się stać, tłum niósł cię ku górze - utrata kontroli. Na sam koniec tradycyjnie Out Of Space a chwilę potem te głupie uczucie, to przeświadczenie, że to nieodwracalny koniec, że znowu trzeba tyle czekać oraz kłębiące się w głowie pytanie:
Czemu Heineken Open’er Festival nie może trwać dłużej?

Niedziela była naprawdę genialnym dopełnieniem, tych minionych trzech dni. Całe szczęście, że zdecydowałam się zostawić kalosze w walizce.

Tegoroczny Open’er spełnił moje oczekiwania. Zespoły na które czekałam najbardziej w większości mnie nie zawiodły, nie zabrakło również zaskoczenia zarówno pozytywnego jak i tego negatywnego. Atmosfera jak zwykle bardzo sympatyczna i miła. Cieszy mnie to, że festiwalowi towarzyszyła tak cudowna pogoda, że nie zdarzyło się to co w roku 2007, bo obawiałam się niesamowicie.
Organizatorzy spisali się prawie w stu procentach, zdenerwowało mnie tylko to, że zabrakło napojów- można było przewidzieć, że w niedzielę będzie znacznie więcej osób niż w sobotę (a już wtedy wyraźne były braki). Autobusy, koleje miejskie- tu duży plus, jeździły naprawdę co chwilę (zdarzali się nawet kanarzy).
Chociaż po The Prodigy zostałam prawie zmiażdżona, bo tłum był niezwykle dziki i nieokiełznany, to siedziałam zarówno w Opener’owym autobusie jak i w szybkiej kolei miejskiej :D

Prywatnie chciałabym podziękować wszystkim tym, którzy towarzyszyli mi podczas tegorocznej edycji Heineken Open’er Festival: Marta, Dora, Ola, Kross, Iza, Kacek, Michał. Te spacery po Wrzeszczu o 4.00 czy 6.00 rano – trzeba będzie powtórzyć za rok. Zatem, do następnego! :)
5 ciastek :]

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Przeczytałam :D
nie zgadzam się co do kilku opinii, ale myślę, że wiesz o czym mówię ;p
bo crystal byli naprawdę fajni! a m83 nudni, choć kiedy weszłyśmy do namiotu grali mój ulubiony utwór ;]

a prywatnie. za rok musimy mieszkać na zaspie, tam maja lisy!
5 ciastek.
marta.