GRA MUZYKA

środa, 29 kwietnia 2009

Cool Kids Of Death - Afterparty (2008)


[camel]
ocena: 8.5/10


Dali radę. Znowu. Zresztą czy oni kiedykolwiek na którejś ze swoich płyt nie dali rady? O dziejowości ich debiutu już nawet nie chce mi się pisać - to fakt, a z faktami się nie dyskutuje. Dwójka mająca być antytezą Jedynki, w istocie nią byłą - sprzężenia, przestery i hate (z love zrezygnowali tym razem). 2006 była świetnie wyprodukowana i bardzo nośna - to wydawnictwo znów należy zapisać po stronie plusów.

Minęły dwa lata i dostajemy następny krążek. "Alkohol zwietrzał, spoważniały żarty, w płucach brak powietrza, czas na Afterparty". Otóż to. Elektropunkowo im wyszło. Jest energia, są bezczelne gitarowe zagrywki, duużo elektroniki. Bas i perkusja wysunięte zostały na pierwszy plan, a w kilku utworach Ostrowski próbuje nawet śpiewać. I nie najgorzej mu to wychodzi, jak na kogoś kto zwykł skandować wykonywane przez siebie teksty. Nagle zapomnieć wszystko - pierwszy zwiastun albumu no.4 wzbudzał mieszane opinie. W mojej opinii jest to utwór udany, mający iście parkietowe przeznaczenie. Co nie zmienia faktu, że "trochę" odstaje od zawartości krążka i jest na nim jednym ze słabszych utworów. Już pierwszy utwór Mamo, mój komputer jest zepsuty pokazuje, że tym razem coolkidsi nie biorą jeńców. Przytłaczający to opener, choć chyba na razie ich najlepszy. Kolejny, tytułowy track, należący do moich faworytów, poza fragmentem zacytowanym powyżej serwuje jeszcze jedną interesującą radę "Gdy nie można przestać, trzeba jeszcze więcej". Bal sobowtórów z tekstem Ostrowskiego to murowany kandydat na jeden z kolejnych singli. Biec biegnie w głośnikach niczym maratończyk. W Bezstronnym obserwatorze ten sam autor zdaje się zwracać do recenzentów słowami "Mój niezależny ekspercie, nie patrz mi wciąż na ręce, wystaw łagodną notę, po analizie kroków". Ciągle jestem sam i Joy to odpowniedniki Megapixela z 2006, czyli próbki komputerowego języka popełnione przez Wandachowicza. Zbliżamy się do finału, a tutaj niczym diament lśni TV Panika z celną obserwacją "W telewizji panika, slychać płacz dookoła, czyjeś zwłoki wieziono mercem czarnym jak smoła. Spiker głosem grobowym, czytał ten komunikat, pojawiła się w rogu odpowiednia grafika, na Polsacie zachodzi małe czarne słoneczko, pukam w ekran, a jakbym pukał w trumienne wieczko", po którym następuje chóralnie wykrzyczane "Teraz wszyscy zgodnym chórem, wypełniamy czarną dziurę" i gorzka puenta "Nagle wszystko zanika, sala robi się pusta, czarny asfalt żujemy by nie zastygł nam w ustach." Closerem albumu jest Ruin gruz z niemal-techno podkładem. Trochę dyskoteki na koniec nie zaszkodzi. Wszak jesteśmy na afterparty - wszystkie chwyty dozwolone i tak większości z popełnionych w stanie zamroczenia czynów nie będziemy pamiętać. W przeciwieństwie do najnowszego dzieła tego łódzkiego sekstetu.

Tekst pierwotnie opublikowany na witrynie: wearefrompoland.blogspot.com

sobota, 25 kwietnia 2009

Myslovitz - Upór i konsekwencja

Będzie to trochę dłuższa historia kariery najsłynniejszego obecnie śląskiego zespołu spisana przeze mnie trzy lata temu. Części będzie kilka - po jednej na tydzień. Na początek lata 1992-1995, a więc czasy sprzed wydania debiutanckiego krążka tej mysłowickiej formacji.



[camel]


Mysłowice to 75-tysięczne miasto położone na Górnym Śląsku. Do połowy lat 90-tych kojarzone było głównie – jak większość miejscowości położonych w Górnośląskim Okręgu Przemysłowym - z kopalniami węgla kamiennego. Sytuacja ta zaczęła się zmieniać na początku lat 90-tych gdy początkowo czterech muzyków miejscowego zespołu The Freshman zaczęło grać swoją muzykę. Później dołączył do nich gitarzysta i klawiszowiec Przemek Myszor i grupa, już jako Myslovitz, zaczęła wspinać się na muzyczny Olimp, na którym pozostała do dziś. Ale po kolei...

Jest rok 1992, Mysłowice. Kilka lat temu upadł ustrój, powiał wiatr wolności. Sytuacja polityczno-gospodarcza w kraju sprzyja szybkiemu zyskowi jednakże dla muzyków taka sytuacja wcale nie jest aż tak komfortowa. W czasach komunizmu muzycy rockowi mieli się przeciwko czemu buntować, istniał wspólny wróg którego zarówno muzycy jak i słuchająca ich publiczność chciała pokonać. Istniał wyraźny podział My i Oni. Łatwiej było tworzyć teksty i grać rebeliancką muzykę. Wiadomo było, że i tak młodzież się z nią zidentyfikuje i będzie chciała jej słuchać. Ważna – może nawet czasami bardziej niż wartość artystyczna – była cała otoczka wokół muzyki i tekstów. Po upadku systemu może już nie być tak łatwo. Wszak mamy upragnioną wolność tak więc przeciwko czemu się tu buntować? I czy muzyka miała, na początku lat 90-tych, jeszcze temu służyć?

W takich okolicznościach Artur Rojek, mistrz juniorów w pływaniu z roku 1987 i absolwent Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach, postanawia założyć zespół. Oprócz Rojka skład nowoutworzonej formacji stanowili Wojtek Powaga (współzałożyciel zespołu, gitarzysta), Marcin Porczek, Rafał Cieślik oraz Majorek. Za nazwę wybrali sobie „The Freshman” (której inspiracją był filmu z Marlonem Brando "Nowicjusz"). Próby odbywały się w miejscowym domu kultury. Jednakże w wyżej wymienionym składzie zespół nie zagrał żadnego koncertu.

Pierwszy występ formacji odbył się w studenckim klubie „Olimp” przy Akademii Wychowania Fizycznego. Zagrali tam w innym składzie, pomniejszonym do kwartetu – sekcje rytmiczną objęli bracia Jacek (bas) i Wojtek (perkusja) Kuderscy. Swoim występem otwierali koncert kultowej w okolicach Mysłowic grupy Generell Stilwell, której założycielem był ojciec sceny gitarowej w mieście zespołu Marek „Dzałówa” Jałowiecki (obecnie jest liderem kapeli poniekąd będącej kontynuacją Generała Stilwella – grupy Delons w której udziela się także obecny gitarzysta i klawiszowiec Myslovitz Przemek Myszor).

Początkowo występu The Freshman odbywały się w miastach położonych niedaleko rodzinnej miejscowości chłopaków. W 1993 zespół na jednym z koncertów, który miał miejsce w Jaworznie, spotkał fotografa-amatora Jacka Kowalczyka, zafascynowanego twórczością Davida Bowiego i grupy Velvet Undergound, któremu The Freshman na tyle się spodobał, że zaproponował zrobienie zespołowi zrobienie zdjęć (które potem zostały wykorzystane też na ich debiutanckim albumie wydanym dwa lat później). Spotkanie z Kowalczykiem pomogło im nagrać demo w pomieszczeniu gospodarczym Estrady Śląskiej. W tej sesji narodziły się utwory Letter to Love, Beautiful Day, Ultra Fiolet, Mówisz że, Funny Hill i Maj. Niektóre z nagranych wówczas utworów, najczęściej w zmienionych od pierwowzorów wersjach, wykorzystali na swoich dwóch pierwszych albumach.

Rok później, choć ciągle nie byli przekonani do swoich umiejętności kompozytorskich, zaryzykowali i wysłali swoje nagrania na przegląd zespołów Garaż`94 w Częstochowie. Okazało się to słusznym krokiem – zespół zdobył drugie miejsce, którego nagrodą była możliwość zrealizowania sesji nagraniowej w studiu Radia Łódź. Nagrania zostały zrealizowane w czerwcu 1994. Szefem muzycznym Radia Łódź był wówczas Maciej Pilarczyk – ich dzisiejszy meneger.

W Łodzi zagrali także swój pierwszy duży koncert – wystąpili przed 2,5 tysięczną publicznością. Piosenki grupy zaczynają podbijać lokalne listy przebojów, co zwróciło uwagę wytwórni płytowych. Jednakże przełomowym wydarzeniem dla grupy było zakwalifikowanie się do prestiżowej Mokotowskiej Jesieni Muzycznej – cyklicznego przeglądu organizowanego przez DDK Mokotów w Warszawie. Tam grupa The Freshman, już po zmianie nazwy na Myslovitz, wygrała całą imprezę. Wojtek Kuderski, perkusista wspomina „Spodziewaliśmy się wszystkiego, ale na to, co się stało, po prostu brak mi słów. Siedzieliśmy trzy lata w MDK-u, graliśmy próby, jakieś koncerty w okolicy Mysłowic... Wiesz, wydawało nam się, że takiej muzyki się w Polsce nie tylko nie gra, ale przede wszystkim nie słucha. Przecież teraz wszyscy: Ameryka, grunge itp. A my co? Beatlesi, Velvet Underground, z nowszych rzeczy Ride, Suede. Okazało się jednak, że to właśnie dzięki temu wygraliśmy, że ludzie jednak są w stanie docenić inne dźwięki niż te katowane w MTV".

Zwycięstwo zaowocowało następnymi koncertami (m.in. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy w katowickim Spodku) i podpisaniem ich pierwszego kontraktu z firmą MJM na wydanie trzech płyt.

piątek, 24 kwietnia 2009

N/O : Nosowska & UniSexBlues Band - Live in Wrocław, Impart, 22.04.2009



[camel]
ocena: 9/10


Trudno przecenić rolę jaką Kasia Nosowska odegrała w moim życiu. Oczywiście mógłbym was zanudzać opowieściami gdy jako bodaj 8-letni chłopiec żałowałem, że nie mogę iść na koncert Heya do Spodka, ale chyba nie o to chodzi. Tym niemniej moja fascynacja osobą Kasi trwa od 15 lat. Solowa twórczość tej pani nigdy mnie do końca nie przekonywała. Co prawda Puk, puk oraz Milena miewały doskonałe fragmenty, to już Sushi jawiło mi się jako ciężkostrawne i niesmaczne danie. UniSexBlues zmienił moje patrzenie na solowe poczynania Nosowskiej – płyta była świeża, przebojowa i świetnie wyprodukowana przez Marcina Macuka – faceta, który ma ostatnimi czasy wielki wpływ na dzieje zjawisk o nazwie Hey i Nosowska solo. Płyta N/O nagrana między innymi, jak się dowiedzieliśmy od bohaterki wieczoru również w podziemiach Centrum Sztuki Impart we Wrocławiu, zaskoczyła wielu. Nosowska nazywana przez niektórych „Osiecką naszych czasów” wzięła na warsztat, wraz ze swoim świetnym zespołem UniSexBlues Band, teksty Osieckiej raczej nieznane szerszej publiczności – z wyjątkiem Zielono mi, Uciekaj moje serce i Na całych jeziorach Ty. Album odniósł ogromny sukces czego wynikiem jest rzeczona trasa koncertowa, która prawie pod jej sam koniec zawitała wreszcie do stolicy Dolnego Śląska.

Krótka obserwacja przed wejściem na koncert – pełno małolat, choć zdarzają się też ludzie w średnim wieku, żeby nie powiedzieć w podeszłym. Zdziwią się zapewne. Nieletni chcieliby pewnie posłuchać przebojowych pioseneczek, zaś ci starsi wyobrażali sobie na scenie pewnie panią dobijającą do czterdziestki wyśpiewującą teksty Naszej Narodowej Poetki w towarzystwie gładkiej muzyki i perkusji muskanej przez „miotełki”. Obie grupy pewnie mocno się zdziwiły gdy UniSexBluesBand wyczyniał na scenie czasem transowo-psychodeliczne jazdy, a momentami natężenie dźwięki przekraczało powszechne normy. W materiałach dotyczących koncertu dowiedziałem się, że tego dnia mają zabrzmieć również piosenki z innych solowych płyt Katarzyny. W istocie zabrzmiały – ale głównie z UniSexBluesa. Tymi utworami zresztą koncert się zaczął. A zaczął się od końca – ostatnim utworem z rzeczonego albumu czyli Konsorcjum K.C.K. Jako, że energetyczniejsze utwory z tego krążka, jak mniemam, nie pasowały do charakteru występu usłyszeliśmy (poza ciut żywszymi Makro i My Faith Is Stronger Than The Hills) tylko te spokojniejsze – UniSexBlues, Sub Rosa i Karatetyka. Wrażenie robił też ubiór zespołu z Nosowską na czele – dominacja bieli była w świałach scenicznych aż nazbyt widoczna.

Po części UniSexBluesowej przyszła część na treść zasadniczą, która została odzielona od poprzedniej wydłużoną introdukcją instrumentalną ze wspaniała grą białych, dających stroboskowy efekt świateł podczas których (zapewne również przez wspomniane białe ubiory muzyków) na chwile zapanował iście horrorowy nastrój. Na całych jeziorach Ty wyśpiewuje bohaterka dzisiejszego wieczoru, a my zanurzamy się w świat tekstów Agnieszki Osieckiej pełnych niespełnionych i tragicznych miłości oraz pogmatwanego życia prezentowanych w nich postaci. I tak płynie utwór za utworem – Kokaina, Kto tam u Ciebie jest? (śpiewane chyba przetworzonym, zbolałym głosem), Zielono mi, Jeszcze Zima, Nim wstanie dzień, jak zwykle zachwycająca melodia z serialu Jan Serce czyli Uciekaj moje serce przedstawione jako tango... W międzyczasie Nosowska przyznaje się do swojej fascynacji Wrocławiem oraz mówi jak niezwykłą i ważną sprawą jest dla niej występowanie na deskach tego teatru (wyjaśnienie znajdziecie powyżej). Ostatnim utworem koncertu przed bisem jest finałowy Na kulawej naszej barce, który w wersji koncertowej brzmi jeszcze bardziej poruszająco niż w albumowej, a zasiadający za perkusją Łukasz Moskal przechodzi sam siebie. Na bis otrzymujemy jeszcze przearanżowaną wersję Jeśli wiesz co chcę powiedzieć. Po wybrzmieniu ostatnich nut tego utworu już wiem, że nic więcej z tej sceny tego wieczoru zabrzmieć nie powinno. I tak jest w istocie, koncert dobiega końca a ukontentowana, z tego co mi było dane zauważyć, publiczność opuszcza gościnne progi Impartu idąc w deszcz, który tego dnia zgotowała nam wrocławska pogoda. Viva Kate, Viva UniSexBlues Band.

czwartek, 23 kwietnia 2009

Hey - MTV Unplugged (2007)



[camel]
ocena: 8/10


Rok 2007 był dla Kasi Nosowskiej bardzo udany - najpierw wiosenny sukces jej solowego UniSexBlues, następnie entuzjastycznie przyjęte jesienne MTV Unplugged nagrane z macierzystym zespołem Hey. Oba projekty odniosły sukces zarówno artystyczny, jak i – co rzadkie w dzisiejszym rocku – komercyjny. Do tego stopnia, że MTV Unplugged sprzedało się w zawrotnej ilości 100 tysięcy egzemplarzy.

Kulisy przygotowań do tego znanego cyklu MTV znajdziemy w książeczce płyty. Autor, Bartek Koziczyński z Teraz Rocka, zdradza, że zespół miał obiekcje przed wystąpieniem w konwencji unplugged, gdyż niezbyt dobrze wspomina swój występ w takiej formie sprzed 13 lat. Na szczęście dali się namówić, czego efektem jest omawiane wydawnictwo.
Zanim będzie o muzyce, warto wspomnieć o opracowaniu graficznym albumu, które wykonane jest z niezwykłą precyzją i artyzmem. Szczególnie jest to widoczne w limitowanej edycji albumu, zawierającą dodatkową płytę DVD, która, oprócz audiowizualnej rejestracji koncertu, zawiera także galerię zdjęć i ciekawy materiał making of.

Hey postawił na niekonwencjonalne aranżacje. Znane piosenki zespołu zyskały nową, często ciekawszą barwę, zmieniając się nie do poznania. Na szczególną uwagę w tej materii zasługują otwierający całość Fate z „rwanymi” partiami sekcji smyczkowej, Missy Seepy z przeszywającym udziałem liry korbowej, klezmerski [sic!] ,latynoska Zazdrość oraz finałowy Teksański, w czasie którego na chwilę znajdujemy się na Dzikim Zachodzie. Mniej przekonująco dla mnie wypadają Ho, gdzie jednorodna i narastająca gra skrzypiec przeszkadza w odbiorze piosenki oraz zbyt oszczędna Cudzoziemka w raju kobiet. Na szczęście niektóre piosenki nie zostały zbytnio przearanżowane, a jedynie wzbogacone o brzmienie instrumentów dętych lub smyczkowych (np. A Ty?, Mru mru, To tu).

Oczywiście są i niespodzianki. Zespół zaprosił tego dnia do Teatru Roma dwie znaczące dla polskiego rocka osobistości – Agnieszkę Chylińską i Jacka „Budynia” Szymkiewicza z Pogodno. Z Agnieszką Kasia zaśpiewała cover PJ Harvey Angelene, z Jackiem natomiast ich wersję Candy Iggy Popa. W obu przypadkach daje się zaobserować kontrast pomiędzy stonowanym zachowaniem Kaśki, a kipiącymi od energii gośćmi.

Podsumowując – MTV Unplugged Heya to pozycja wyjątkowa, zarówno w dyskografii zespołu, jak i w dziejach polskiego rocka. Zespół pokazał nowe oblicze i wyszedł z tego obronną ręką. Sprawił, że albumu z rejestracją tego wydarzenia słuchają zarówno synowie i córki, jak i ich rodzice.

Tekst pierwotnie opublikowany na witrynie: wearefrompoland.blogspot.com

Ścianka - Secret Sister (2007)



[camel]
ocena: 5/10


Nie lubię jazzu. Tego rozumianego w klasyczny sposób. Czyli kontrabas, perkusja, gitara + instrument wiodący blaszany typu saksofon czy trąbka. Taka muzyka mnie najczęściej irytuje. Zakręcone, kakofoniczne sola, ogólny hałas i chaos. Sorry, ale urodziłem się w samym środku lat 80., a nie zaraz po wojnie... Jak tym instrumentem jest klarnet, obój, a najlepiej fortepian/klawisze – wtedy jazz zmienia dla mnie swoje oblicze – jest przyswajalny, melodyjny, uporządkowany, improwizacje nie wwiercają się tak w ciało, a wręcz działają kojąco na mój stan psychofizyczny podczas obcowania z nimi.

Maciej Cieślak postanowił wydać płytę, a dokładniej 24-minutową EP/mini LP, który byłaby chwilą wytchnienia - po trudnym i ciężko przyswajalnym dla niezaznajomioną z twórczością kapeli publiką Panu Planecie. Wybrał jazz, choć równie dobrze mogłoby to być elektro, chillout czy blues (czyli klimaty, w których zespół raczej nie zagłębiał się na swoich pełnowymiarowych albumach, co innego EP-ki czy koncerty – temat na dość obszerny esej). Dwa utwory - umieszczone jakiś miesiąc przed premierą i związaną z tym wydarzeniem trasą – to praktycznie to, co fan Ścianki, niefan jazzu powinien znać. W pierwszej, tytułowej kompozycji, wyróżnia się urocza melodia gitary (autorstwa M.C.), w drugim (Susana`s theme)nastrój buduje flet (na którym gra Ireneusz Wojtczak, oprócz niego za „blachę” na płycie odpowiedzialny jest Tomasz Ziętek – człowiek-instytucja, obecnie najbardziej kojarzony z postjazzowym Pink Freud). Można do tego dodać jedyną śpiewaną kompozycję na albumie, gdzie próbkę swoich możliwości wokalnych daje Michał Biela – Jasmine Girl; ten utwór był zresztą jedynym z tej płyty, jaki Ścianka grała na koncertach, w podstawowym 3-osobowym składzie. Jedynymi szczęśliwcami, którzy mogli zobaczyć set jazzowy w 5-osobowym składzie byli mieszkańcy stolicy polski i stolicy polskiego niezalu, czyli Warszawy i Gdańska ;). Utwory Shopping, a w szczególności The Ball Scene Theme (ten okropny, kakofoniczny finał – patrz wyżej) możecie sobie darować. Dość ciekawie nawet przedstawia się „pojaśminowa” część płyty. Choć nadal nie jest to muzyka za którą przepadam to tracki Monica Found Death z duszącym, zadymiono-schizofrenicznym klimatem (świetnie wybrany tytuł), czy Chasing Room, będący luźną improwizacją na temat Monica..., nie pozostawiają obojętnym.

O czym jeszcze należałoby wiedzieć? O koncepcie tej płytki oraz stronie graficznej i dystrybucyjnej przedsięwzięcia. W skrócie: Sekretna/Tajemna Siostra to projekt będący cudem odnalezionym soundtrackiem do nieistniejącego filmu, którego wszystkie kopie uległy dematerializacji. Całość wydana jest w estetycznym digipacku i sprzedawana była tylko na koncertach po niskiej cenie. A o polskim cwaniactwie i Allegro to chyba nie muszę pisać – domyślicie się, prawda?

Tekst pierwotnie opublikowany na witrynie: wearefrompoland.blogspot.com

środa, 22 kwietnia 2009

Ścianka - Pan Planeta (2006)



[camel]
cena: 9/10


Są dzieła na które się czeka. I tak naprawdę nie wiadomo, czego się po nich spodziewać. Na szczęście oprócz twórców, którzy do swojej sztuki nie podchodzą zupełnie serio i traktują ją głównie jako formę zarobkowania, istnieją też tacy, którzy podchodzą do tej materii poważnie i wszystko, co wydają jest artystycznie uzasadnione. Od początku swojego istnienia, czyli już od ponad dekady, takimi twórcami są muzycy zespołu Ścianka, a w szczególności jej współzałożyciel i niekwestionowany lider Maciej Cieślak. Po perturbacjach składowych, w wyniku których klawiszowiec Jacek Lachowicz poświęcił się karierze solowej, a Andrzej Koczan zaczął „dłubać” przy swoich niszowych kawałkach, Cieślak postanowił, że Ścianka będzie istniała dalej. Odtąd zespół, obok jego i perkusisty Arkadego Kowalczyka, tworzy lider grupy Kristen Michał Biela.

Pan Planeta - czwarte pełnowymiarowe wydawnictwo zespołu - zawiera kompozycje nagrane jeszcze w poprzednim czteroosobowym składzie. Album ten na swoje potrzeby nazwałem „Dniowowiatrowym Statkiem Kosmicznym”, co myślę dość dobrze oddaje jego charakter, gdyż w przypadku Ścianki nie istnieje coś takiego jak stagnacja. Każdy album musi być diametralnie inny od poprzedniego, pokazać, że muzycy potrafią grać zarówno garażowo jak i zmierzyć się na przykład z ambientem. I za każdym razem będzie się tego świetnie słuchało. Po, jak to ktoś określił „piosenkowo-bluesowych” Białych Wakacjach, które przedstawiały grupę jako twórców ciekawych utworów, w których czasami pojawiają się psychodeliczno-transowe elementy, Cieślak zrezygnował z klasycznie rozumianych piosenek (na Panu Planecie znajdziemy tylko jedną - Boję się zasnąć, boję się wrócić do domu). Koncept albumu oparty jest (tutaj pewne analogie z debiutanckim dziełem, przynajmniej jeżeli chodzi o tytuły) na wyimaginowanej podróży kosmicznej. Do tego odwołuje się zarówno strona graficzna, jak i muzyczna tego przedsięwzięcia. I jeżeli przyjmiemy ów koncept i tak tę płytę potraktujemy, lepiej ją zrozumiemy.

Wspomniany Boję się zasnąć... to początek naszej podróży. Jesteśmy pełni energii i ekscytacji w stosunku do dzikiej przygody, która nas czeka. Pęknięcie I, oraz będący jakby jego rozwinięciem Wielki Defekator możemy sobie wyobrazić jako szaleńczy slalom naszym kosmicznym pojazdem przez deszcz meteorytów. W naszym pojeździe znalazło się trochę substancji psychoaktywnych, więc czemu by ich nie wykorzystać. A w głośnikach/słuchawkach w tym czasie sączą się Zepsuta piosenka, Ryba-Kość i Armia palców u nóg - kiedy już owe substancje zupełnie nas sponiewierały. Wichura/Głowa Czerwonego Byka - zdecydowanie najlepszy utwór na płycie wciąga swoją transowością i końcową melorecytacją Cieślaka. Mamy prawie 10 minut, by powrócić do "stanu używalności", a przy okazji przeżyć prawdopodobnie, często spotykane przy obcowaniu z twórczością formacji, muzyczne katharsis. Trans minął, pora na kontemplację. Gotowanie dla każdego: Gwiazdy stanowi idealną ścieżkę dźwiękową dla naszych egzystencjalnych rozważań. Minęło raptem pół godziny, a już pora kończyć naszą podróż. Pan Planeta, zagniewany pan, przyszedł po swoją kulę.

A nam czas wracać do rzeczywistości. Back to reality, Oh there goes gravity.

Tekst pierwotnie opublikowany na witrynie: wearefrompoland.blogspot.com

Po trudach i znoju czyli wstępniak

Pomysł założenia strony muzycznej powstał w mojej głowie na początku wieku. Jak widać finalizacja tego przedsięwzięcia zajęła trochę czasu, a nie obyło się również bez falstartu szeroko komentowanego na pewnym portalu muzycznym. Niemniej jednak z dniem dzisiejszym - 22 kwietnia 2009 roku, u progu końca obecnej dekady startujemy. W międyczasie narodził się pomysł poszerzenia zakresu zamieszczanych w nim treści. Zespół redakcyjny będzie się z czasem, mam nadzieję, powiększał, a póki co na stronie/blogu będę zamieszczał swoje starsze publikacje. Tematyka owego projektu będzie różna - przede wszystkim muzyka, ale nie będziemy również stronić od filmu, literatury, teatru i innych dziedzin sztuki. W założeniu strona ta miała być swoistą platformą przedstawiającą recenzje, relacje, felietony i przemyślenia osób które interesują się kulturą i sztuką oraz chciałyby swoimi fascynacjami i rozczarowaniami podzielić się z większą grupą osób. I mam wielką nadzieję, że taką funkcję kulturalny blog audiowizualny Krockus będzie spełniał. Pozostaje mi tylko zaprosić do lektury oraz współpracy.