GRA MUZYKA

czwartek, 31 grudnia 2009

PODSUMOWANIA DEKADY cz.2 Artyści/Zespoły 2000-2009

[camel]


W ostatni dzień starego roku z najlepszymi życzeniami na rok kolejny przedstawiam listę zespołów i artystów, których najbardziej ceniłem w mijającej dekadzie.

POLSKA


1. Ścianka / Maciej Cieślak


2. Cool Kids Of Death
3. Myslovitz / Artur Rojek
4. Hey / Kasia Nosowska
5. Leszek Możdżer
6. Łona / Fisz
7. Sidney Polak / Muchy
8. Maciej Maleńczuk / Homo Twist / Pudelsi
9. Lenny Valentino
10.Kombajn Do Zbierania Kur Po Wioskach / The Car Is On Fire / T.Love

ŚWIAT



1. Damon Albarn / Blur / Gorillaz


2. Placebo / Brian Molko
3. Alanis Morissette
4. Nelly Furtado
5. Radiohead
6. Rihanna
7. Editors
8. Björk
9. Britney Spears / Christina Aquilera
10.Coldplay

środa, 23 grudnia 2009

Ścianka - Białe wakacje (2002)

Filip o najlepszej jego zdaniem płycie Ścianki.




[filip szałasek]
ocena: 7.5/10


Trzeba było trochę poczekać zanim pojawił się materiał, który można zestawiać z "Białymi wakacjami". Po siedmiu latach od wydania tego albumu szczęśliwie rozwiązał się woreczek z całą masą apologetów wakacji i lata. Jeśli umówić się, że revival kasety, glo-fi, low-fi pop, shitgaze'y, a przecież i baleary, poruszają problem pamięci i potencjału jaki prezentuje sobą brzmienie jako inhibitor wspomnień, to Ścianka zastanawiała się nad tym wcześniej i od momentu wydania "Białych wakacji" nikt na serio tego tematu w polskiej muzyce nie poruszył. Były podejścia do kwestii dzieciństwa, ale w perspektywie znanej już z rodzimej kinematografii: nieuzasadnienie traumatyczne i przaśne aż do rumuństwa. Lenny Valentino odkształca trochę ten obraz, ale, no cóż, w składzie był element Ścianki a wyjątek to żaden kontrargument dla smutnej reguły.

W ramach niefrasobliwego, potocznego ujęcia muzyka to coś, co ma relaksować, nie sprawiać problemu i, uogólniając na potrzeby, te założenia spełnia Washed Out, Air France, Toro Y Moi i wiele innych nowych pozycji dotykających tematyki lata, wakacji i szerzej: atmosfery zapomnienia (nie hedonizmu jednak, bo nostalgia). Wszystkie te płytki, jeśli darować sobie lans na określanie potencjalnych granic definicji popu, można spokojnie rozumieć w ich funkcjonalności jako chill-outy czy downtempa. Ci twórcy chcą odprężać ewokując zapomnienie i eksplorując całe spectrum odpowiednich konotacji i symboli: od akwatycznych ornamentacji, przez dystorcje będące reminiscencją zniekształconych przez czas wspomnień, po urzekająco proste melodie i rytmy, odsyłające ku wybiórczej, symplifikującej pamięci dyskotek w kurortach, plaż, słonecznych cętek tańczących na wodzie lub wśród liści. Ścianka ze swoimi "Białymi wakacjami" wpisuje się w ten zestaw stereotypów, a raczej precyzyjniej: wpisała się już, "trochę" wyprzedzając eksplozję i jedynie przez odmienność gatunkową nie narzuca się jako zapomniany, prowincjonalny pionier. Powiedzmy, że jest jeszcze jedna różnica w tematyce: mocny akcent pada na "Białych wakacjach" na drogę, przemieszczanie się. Ale przecież do tych aktualnie poruszanych pejzaży (Ibiza, Kalifornia, cokolwiek) też trzeba podróżować, do tego zawsze tylko goniąc fantom, bo przecież nie mówimy o konkretnych lokacjach, a o geografii pamięci i skojarzeń, a może nawet i o micie wyobraźni.

Nie da się interpretując "Białe wakacje" pominąć literackich tropów. Najbardziej narzucającym się jest tytuł Harfa traw dzielony z opowiadaniem Trumana Capote. Klimat obu tych utworów jest zbliżony w posługiwaniu się prześwietlonymi, mlecznymi barwami zacierającego się wspomnienia oraz prostotą stanowiącą jedyne rozwiązanie dla ominięcia pretensjonalnych zniekształceń relacji ze słabo uchwytnej werbalnie materii pamięciowej. U obu mamy też interesująco przeprowadzoną metaforykę: poszczególne przenośnie można traktować dosłownie, bez ujmy dla sensowności. Interpretację warto przeprowadzać dopiero na całości utworu skupiając uwagę na intuicyjnym wrażeniu odsyłającym prosto do topiki opuszczenia cywilizacji i jej rygorów oraz odparcia wymogów zespołu cech, które nazywamy "dojrzałością". Jeśli używać tu koła hermeneutycznego to zastępując etap "od szczegółu do ogółu" ruchem "od intuicji/wyczucia-symbolu do ogółu". Letnia symbolika zresztą nie wyczerpuje się na tym jednym utworze, przenikając całe "Białe wakacje" - mglista biel melodyki, rockowe (mikronoise'owe, mikrogarażowe?) przybrudzenia gitar elektrycznych, płynność akustyków i wokali, za równo z hasłowymi lirykami - wszystko to jedno, nawet w dopełniających całość obrazu miniaturach ambientowych czy w wyraźniej jesiennie zorientowanych balladach.

Można dalej rozpatrywać ten album w takich kategoriach, co ujawnia tylko jego żywotność. Ostatecznie rzadko zdarza się, aby obrany do komparatystyki materiał musiał czekać na pojawienie się elementu, z którym można by go zestawiać, a i to tylko na bazie analogii interliterackiej, czyli skupiając się nie na podobieństwach formalnych czy wspólnym źródle genetycznym, ale na samej tematyce i funkcji dzieła. Po stronie zaś odbiorcy, tego ww. niefrasobliwego, potocznego ujęcia, można ująć "Białe wakacje" słuchane w 2009 roku mniej więcej tak: jeśli chcesz nadążać za najnowszymi trendami, rozumieć, co lansują obecnie serwisy muzyczne i odnieść to do własnego podwórka, musisz znać "Białe wakacje" właśnie.

Szczególnie, że po latach można już "Wakacje" postrzegać odwrotnie do ich recepcji rozpowszechnionej bezpośrednio po premierze: przede wszystkim jako rzecz od początku do końca słuchalną w przeciwieństwie do "Dni wiatru" (5/10) i "Statku kosmicznego" (4/10), i zawsze aktualną, bo nie obarczoną statusem debiutu, eksperymentu czy reaktywacji jak "Pan Planeta" (5.5/10). Nawet jeśli jest to zbiór utworów, które nie zmieściły się na wcześniejszych płytach Ścianki, nie umniejsza to ich wartości, otwierając raczej kolejną płaszczyznę krytycznego odbioru całokształtu twórczości tego interesującego zespołu. "Białe wakacje" to ani debiut, ani eksperyment, ani reaktywacja, więc chyba właśnie normalna płyta Ścianki wbrew pozorom i szkoda, że ostatnie dokonania tego projektu nie rokują powrotu do tego, co wyszło im tak naturalnie.

piątek, 18 grudnia 2009

Nie boję się o nich... czyli Hey w katowickim Mega Clubie, 17 grudnia 2009



[camel]
ocena: 8.5/10


Hey w Mega Clubie equals świetny koncert i duża doza emocji ujawniająca się wśród publiczności tych wydarzeń w różnoraki sposób, których tu nie będę opisywał. Zdaje sobie sprawę też, że dla osób w wieku młodszym niż ten, w którym ja jestem obecnie emocje mogły być jeszcze większe.

Ten koncert różnił się od innych w tym miejscu (i nie tylko w tym, grają tak podczas całej trasy), że Kasia z kolegami z zespołu przedstawiła na początku cały ostatni album. Od Vanitas po Nie Więcej, kawałek po kawałku. Z tej części wyróżniały się rozbudowany Vanitas, oraz dwie pozostałe kompozycje z mojego ulubionego tryptyku na MURPie czyli Umieraj Stąd plus Faza Delta - na żywo jeszcze lepsze niż na płycie, utwór tytułowy z przepięknie wykrzyczanym przez Katarzynę refrenem, Boję się o nas (następny singiel jednak? Chciałbym) oraz ultraprzebojowe dla mnie Kto tam? Kto jest w środku? - ułyszeliśmy tę piosenkę jeszcze po koncercie w ciekawym mixie, które - wnosząc po chóralnym spiewaniu zmierzającej ku szatni publiki - spodobały się.

Nie to jest najważniejsze jednak - w drugiej części koncertu usłyszeliśmy m.in. Cudzoziemkę w raju kobiet, Mukę, Heledore Babe i WCZESNĄ JESIEŃ, W imieniu dam, Antibę, oraz Że... Ukłon w stronę wiernych słuchaczy Heya, za którego się uważam i za te piosenki zespołowi dziękuje najmocniej. Ostatnim utworem podczas trzypiosenkowego bisu, znowu przypomnienie z "?" - Je-Ło. Coż, cytując słowa tego tracka 'to zawsze działa'. Wpomagający na klawiszach Krzysztof Zalewski sprawdził się dobrze. To co Kasiu, Pawle, Marcinie, Robercie, Jacku i Krzyśku - kiedy ponownie odwiedzicie katowickie Mega? Mam nadzieję, że już za rok.

ps. Hatifnatsy na supporcie. OK, było Walking in the dark więc szacun. Choć ten wokal... (wiem, podstawowy zarzut dotyczący warszawiaków, ale co zrobić skoro nie mogę się do niego przyzwyczaić).

poniedziałek, 7 grudnia 2009

No escape in gravity... czyli relacja z listopadowych koncertów Placebo oraz Editors

Iris relacjonuje warszawski koncert Placebo oraz krakowski Editors. Czytania sporo. Emocji w tekście zawartych również. Zapraszam do lektury osobiście żałując, że nie mogłem być 19 listopada na Torwarze oraz 25 w Studio.



[iris]

oceny:
Placebo 10/10
Editors 7/10



Dwa koncerty w ciągu tygodnia - dawno tak nie było...
Dwa klubowe koncerty międzynarodowych gwiazd (jak ja nie lubię tego słowa...) w ciągu tygodnia - tak nie było jeszcze nigdy. Na oba czekałam długo i z utęsknieniem. Na oba bilety kupiłam w dniu, w którym pojawiły się w sprzedaży. Na obu też miałam nadzieję się wywrzeszczeć i wyskakać. Plany udało się zrealizować, a mnie na okoliczność obu imprez nasunęły się różnego rodzaju wnioski.

Placebo




W kwestii zespołu Placebo mój wszelki obiektywizm zalewając się łzami odchodzi w siną dal. Kocham ich tak samo mocno, jak dawno temu ich niecierpiałam. O ich koncercie wypowiadałabym się z westchnieniami co drugie słowo, nawet gdyby Brian Molko fałszował i śpiewał "Wlazł kotek na płotek" po niemiecku (niczego gorszego nie potrafię sobie wyobrazić - proszę mi wybaczyć...). W kwestii show, jakie dali na warszawskim Torwarze w tym roku mam ten komfort, że nie muszę ich w żaden sposób usprawiedliwiać ani też na nic przymykać oczu. To niewątpliwie jest ich czas. Płyta "Battle for the Sun" przyniosła im największy dotąd sukces i myślę, że stało się tak nie bez przyczyny. Nie chodzi mi tutaj wcale o fakt, że to album przystępny, bogaty instrumentalnie, melodyjny. To przede wszystkim album prawdziwy. Ja przynajmniej nie węszę w nim żadnej ściemy pod publiczkę. Można drwić z ich przejścia na stronę światła, ale każdy chyba, kto 19 listopada był na Torwarze, przyzna, że dobrze się stało. O tym jednak z chwilę.

Większość kawałków granych podczas tej trasy pochodzi właśnie z ostatniego albumu. Na żywo bronią się doskonale, czemu trudno się dziwić zważywszy na fakt, że to w większości żywiołowe kawałki idealne do skakania, krzyków i chóralnych odśpiewów. Ode mnie tej materii dwa wyróżnienia: "Ashtray Heart" oraz "Bright Lights" z dodatkowym chórkiem pod koniec. Natomiast trochę szkoda, że wolniejsze utwory z tego albumu - moje ukochane "Happy You're Gone" oraz wymarzone przez publikę na wszystkich kontynentach "Kings of Medicine" nie załapały się do setlisty. Ze starszych piosenek ciągle pojawia się dużo tych z "Meds" i choć album nie należy absolutne do moich faworytów, to jednak na koncercie nie mam do nich zastrzeżeń. Tytułowy kawałek brzmi absolutnie genialnie - dramatyzm i schizofreniczne emocje zamknięte w klamrze totalnej melancholii. Mój numer jeden z tej płyty Infra-red wywołuje natomiast dreszcz zakazanej przyjemności na myśl o wszelkiego gatunku zemście.

Repertuarowo na szczególną uwagę zasługują utwory przearanżowane. Półkustycznie zagrane "Because I Want You" to zupełnie nowa jakość - z dość moim skromnym zdaniem ciężkostrawnej i przeciętnej piosenki stało się utworem, przy którym pod powieką może zakręcić się łza. Jednak to "Twenty Years" w wersji funky jest moim absolutnym faworytem wieczoru. Nie muszę mówić, że to generalnie doskonały utwór ze świetnym tekstem, ale tutaj wzbogacony bujającym bitem, zaśpiewany bardziej dynamicznie (z bezkonkurencyjną linią wokalu w drugiej części - you're the truth not i, not i!!!) zabrzmiał z nową siłą. Ku radości tłumów, w tym mojej szczególnej, zagrali także utwór wyłącznie koncertowy, który od czasu do czasu pojawia się na tej trasie - "Trigger Happy". Ta piosenka przywołuje w pamięci Placebo sprzed lat. I w tym wypadku (wyjątkowo!) kupuję nawet zaangażowany społeczno-politycznie tekst - bo napisany z pomysłem i trudno się z nim nie zgodzić.

Wiadomo jednak, że w koncertach nie chodzi tylko o muzykę. Liczy się także energia, czy jakkolwiek to nazwać - atmosfera lub klimat na przykład. Przy tej właśnie okazji - uważam - potwierdza się sens ich przejścia na jasną stronę mocy. Teraz grają dla ludzi i z wyraźną przyjemnością. Widać, że polską publiczność lubią bardzo, ale to nie o sympatię chodzi. Molko hipnotyzuje osobowością. Przestał być, co prawda uroczą, ale rozkapryszoną primadonną. Żartował z publicznością, cały czas dało się odczuć rewelacyjny kontakt między sceną a dosłownie szlejącą widownią, która została przez Briana skomplementowana określeniem fucking amazing.
Trochę już się naczytałam opinii na temat tego koncertu. Dla porównania obejrzałam także sporo materiałów z innych w czasie tej trasy i mogę z czystym sumieniem ocenić torwarowy popis Placebo bardzo wysoko. I być może znajdą się tacy, którzy się ze mną nie zgodzą, bo chcieli więcej, lepiej, bo ochroniarze nie dawali wody, a krótkometrażowe filmy prezentowane przed suportem nie zrobiły na nich wrażenia (na mnie zrobiły, żeby nie było niedomówień, mam nawet swoje ulubione), ale ja stojąc w sześcioipółtysięcznym tłumie, będąc na nogach jakieś 8 godzin i momentami zacięcie walcząc o swój skrawek barierki miałam wrażenie, że jestem na kameralnym koncercie, a oni grają tylko dla mnie. Pewnie nie ja jedna... Jeśli zespół potrafi stworzyć taką atmosferę w zapchanej po brzegi hali, to moim zdaniem są mistrzami. Amen.

Editors




Editors są zespołem ważnym dla mnie o tyle, że odkryłam ich sama niedługo po tym, jak ukazała się ich debiutancka płyta "The Back Room". Od tamtego momentu zapałałam do nich uczuciem równie silnym, co niezmiennym do dziś. Na koncert przyszło mi trochę poczekać, bo choć pojawiali się w Polsce niejeden już raz, mnie było ciągle nie po drodze.. Przyjazdu jednego z moich ulubionych zespołów do Krakowa nie mogłam jednak przegapić.

Przepełniona świeżymi wrażeniami z Placebo stanęłam jak wryta, kiedy o osiemnastej przed klubem Studio zobaczyłam osiem osób. W pierwszej chwili pomyślałam nawet, że chyba musiałam coś pomylić. Po półgodzinie stania rozbolał mnie kręgosłup. Trudno - pomyślałam - nie codziennie jest święto, w moim wieku dziwne jest, kiedy nie boli (oj tam, oj tam - dop c.). Paląc jednego papierosa za drugim przestępowałam z nogi na nogę. Czas dłużył się okropnie, pojedyncze osoby sunęły powoli w kierunku klubu. Drzwi miały być otwarte o wpół do siódmej, komuś z organizatorów godzina w jedną czy drugą stronę nie robiła jednak najwyraźnej żadnej różnicy, bo piętnaście minut później nic nie wskazywało na to, żebyśmy mieli gdziekolwiek zostać wpuszczeni. Uformowała się niezła kolejka, a wśród czekających znalazł się malkontent z tych, którzy zapłacili, więc im się należy. Zrobił ochroniarzowi awanturę, że marznie. Nic nie wskórał i tak drzwi główne otworzyli o siódmej, a te do sali koncertowej jakiś kwadrans po. Kto zna Studio, ten wiem, ile miejsca jest w przedsionku. całe szczęście, że nabywanie oświadczenia dużej sardynki w maleńkiej puszeczce nie trwało długo... Dzikim biegiem dopadłam barierki i gdzieś na marginesie umysłu pojawiło mi się lekkie zdziwienie, że pies z kulawą nogą nie zainteresował się galopującym przez salę tłumem. Mieliśmy szanse dokonać wzajemnie na sobie masakry kopytami...

Stanie pod barierką jeszcze przez ponad pół godziny doprowadziło mnie na skraj rozpaczy, bo strzykało mnie w biodrze i chciało mi się pić, kręgosłup zaś nie przestawał alarmować. Mężnie wytrwałam. Suporty były dwa, ale o nich zbiorczo na końcu. Ważniejsze w tej chwili, co działo się w przerwach. Na scenę wkraczała horda uroczych panów, którzy wnosili, wynosili, montowali, rozkręcali, sprawdzali, przyklejali i trwało to wszystko wieki całe. Trudno co prawda mieć pretensje, bo scena w Studio ma ograniczone gabaryty i nie dało się sprzętu rozstawić zawczasu, ale atmosfera skutecznie pryskała, kiedy popisy muzyczne zastępowane były mechaniczno-monterskimi.

Wszystkie te drobiazgi nie zraziły mnie jednak. Wykończona i lekko zdesperowana czyhałam na posterunku. W końcu wyszli na scenę. Zaczęli od intro nowego albumu - tytułowego kawałka "In This Light and on This Evening". Mnie nie poruszył, ale tak się ucieszyłam, że ich widzę na żywo, że nawet nie zwróciłam na ten fakt specjalnie uwagi. Potem było już tylko lepiej. Kawałki z nowej płyty zgrabnie wymieszane z tymi z dwóch wcześniejszych. Zagrali wszystkie moje ukochane piosenki - zarówno te znane: "An End Has a Start", "Blood", "Munich", "Smokers Outside the Hospital Door", czy królująca obecnie w rozgłośniach "Papillon", ale przede wszystkim te mniej popularne, jak "Escape the Nest" i "Camera". Ten ostatni utwór jest moim numerem jeden w ich dorobku i to, jak zabrzmiał na żywo, wywołało we mnie jedyny tego wieczoru dreszcz.
Mówiąc zupełnie szczerze, to był bardzo dobry koncert. Tom Smith to świetny wokalista, choć mnie trochę razi jego bardzo specyficzne, przesadnie dramatyczne być może, zachowanie na scenie. Taka teatralność może przeszkadzać. Bo tak naprawdę teoretycznie wszystko było - dobra muzyka, rozszalała publiczność, nieśmiałe zagadywanie tłumu przez wokalistę, ale w praktyce miałam wrażenie, że brakuje w tym prawdy; że to raczej taki teatrzyk, w którym wszyscy odgrywamy przypisane nam role. Odgrywaliśmy dobrze - zarówno zespół, jak i publiczność, ale co z tego, kiedy pozostawała świadomość, że to wszystko na niby; że to zaangażowanie zostało starannie wyreżyserowane. Nie wyszłam rozczarowana. Ale też nie wyfrunęłam z klubu' 'Studio' na skrzydłach wrażeń.

Jedno trzeba powiedzieć jasno - gdyby nie złożyło się tak niefortunnie, że Editors zobaczyłam na żywo niecały tydzień po obejrzeniu Placebo, moje wrażenia pewnie byłyby inne. Stało się jednak tak, a nie inaczej. Doceniam fakt, że tych pierwszych mogłam zobaczyć w klubie na 1200 osób, co pewnie stanowi ewenement i nie sądzę, aby się powtórzyło. Natomiast żałuję, że nie zmieniali aranży piosenek; że nie byli po prostu sobą i nie dawali się ponieść emocjom. To mógł być naprawdę niezapomniany koncert. Ale nie był...

Supporty




Suporty na obu koncertach zaskoczyły mnie kompletnie. Grające przed Placebo Expatriate to zespół ewidentnie sporo czerpiący z klimatów disco lat 70tych. Brawo dla nich, że czerpią mądrze. Energetycznie, tanecznie, bez kompleksów. Dali radę, a łatwego zadania nie mieli, bo stojący parę godzin pod Torwarem i następne dwie wewnątrz ludzie spragnieni byli wyczekiwanego gwoździa wieczoru jak kanie dżdżu... Po pierwszych kilku nutach pragnieni przeszło - były piski, wrzaski i dzikie podskoki.
Editors przywieźli ze sobą aż dwa wspomagacze. Oba zespoły świetne. Wintersleep, muzyczni czarodzieje, wyraźnie wzruszeni przyjęciem. Maccabees - geniusze w zakresie występów scenicznych. Jak dla mnie wyglądają okropnie (a tak już mam, że jestem raczej estetką i jak mi się coś wizualnie nie podoba, to trudno mnie do tego przekonać), ale to przestaje mieć znacznie po pierwszych trzydziestu sekundach. Za parę lat mogą zdystansować Editors, jeśli tylko nie zabłądzą gdzieś po drodze. Świetne piosenki, energia zespołu. Mam wrażenie, że ich mini koncert był numerem jeden wieczoru w klubie Studio...

"500 dni miłości" w reżyserii Marca Webba



[dominika]
ocena: 8/10


"Tom (Joseph Gordon-Levitt) jest nieszczęśliwym i niepoprawnym romantykiem, który zarabia na życie wymyślając teksty na pocztówki z życzeniami. Gdy jego dziewczyna, Summer (Zooey Deschanel), odchodzi od niego, zrozpaczony postanawia wrócić myślami do ich 500 dni razem, aby odkryć, co poszło źle. Ostatecznie refleksje Toma pozwolą mu na nowo odkryć jego prawdziwą życiową pasję..."

Jeden z ciekawszych obrazów, jakie ostatnio oglądałam. Czegoś takiego naprawdę potrzebowałam! Film lekki, zabawny, zachowany niekiedy w konwencji pewnego rodzaju baśni - lecz mimo tego wszystkiego również wzruszający i prawdziwy ponieważ tak właśnie w życiu bywa... Niezwykle przemawiające i prawdziwe kreacje bohaterów, a to wszystko z towarzyszeniem solidnej i niebanalnej muzyki m.in. The Smiths, Reginy Spector czy The Clash. Można doszukać się tu podobieństw do kilku głośnych filmów – przykładowo Amelii, Garden State, Zakochanego bez pamięci - jednakże reżyserowi udało się stworzyć film niespotykany i oryginalny! (sprawy montażowe – nie chcę zdradzać).
Polecam wszystkim, choć nie zgadzam się z dystrybutorem, że jest to stricte komedia romantyczna, gdyż jak mówi filmowy narrator: "To nie jest historia miłosna, to historia o miłości". Na pewno do niego wrócę. I to nie raz.

niedziela, 6 grudnia 2009

T-raperzy znad Wisły - comeback!



[camel]


STARtEST zasłużenie robi furorę w necie i na Trójce. W ramach przypomnienia próbka dokonań tej zacnej formacji sprzed 11 lat. Niestety dwa klipy są czarno-białe ale dobre i to:







oraz żarcik na koniec:



ps. Dziękuje osobom, które umieściły te kawałki na YouTubie.

sobota, 5 grudnia 2009

Film roku 2009: Dom zły



Recenzja na Krockusie wkrótce, teraz na nią za wcześnie,
za dużo emocji. [camel]

piątek, 4 grudnia 2009

PODSUMOWANIA DEKADY cz.1: Polska

[camel]


1. Cool Kids Of Death - Cool Kids of Death (2002)




2. Ścianka - Białe wakacje (2002)




3. Lenny Valentino - Uwaga! Jedzie tramwaj (2001)




4. Ścianka - Pan Planeta (2006)




5. Sidney Polak - Sidney Polak (2004)




6. Hey - [sic!] (2001)
7. Negatyw - Paczatarez (2002)
8. The Car Is On Fire - Lake & Flames (2006)
9. Muchy - Terroromans (2007)
10. Kombajn Do Zbierania Kur Po Wioskach - Ósme piętro (2005)

11. Łona - Nic dziwnego (2004)
12. Ścianka - Dni Wiatru (2001)
13. Nosowska - UniSexBlues (2007)
14. Reni Jusis - Trans Misja (2003)
15. Łona - Koniec żartów (2004)
16. The Car Is On Fire - The Car Is On Fire (2005)
17. Tworzywo Sztuczne - Wielki ciężki słoń (2004)
18. Pezet - Muzyka poważna (2004)
19. Fisz Emade jako Tworzywo Sztuczne - F3 (2002)
20. Nosowska - Osiecka (2007)

21. Leszek Możdżer - Piano (2004)
22. Reni Jusis - Elektrenika (2001)
23. Myslovitz - Happiness is easy (2006)
24. Świetliki & Linda - Las putas melancolicas (2004)
25. Pudelsi - Wolność słowa (2004)
26. T.Love - I hate rock`n`roll (2006)
27. Anna Maria Jopek - Bosa (2000)
28. Cool Kids Of Death - Afterparty (2008)
29. Hey - Echosystem (2005)
30. Lech Janerka - Plagiaty (2005)

ps. omówienia poszczególnych płyt z w/w listy w nowym roku, jak starczy czasu. kolejne rankingi podsumowujące lata zerowe umieszczone zostaną w okresie świąteczno-noworocznym.