ocena: 7.5/10
Trzeba było trochę poczekać zanim pojawił się materiał, który można zestawiać z "Białymi wakacjami". Po siedmiu latach od wydania tego albumu szczęśliwie rozwiązał się woreczek z całą masą apologetów wakacji i lata. Jeśli umówić się, że revival kasety, glo-fi, low-fi pop, shitgaze'y, a przecież i baleary, poruszają problem pamięci i potencjału jaki prezentuje sobą brzmienie jako inhibitor wspomnień, to Ścianka zastanawiała się nad tym wcześniej i od momentu wydania "Białych wakacji" nikt na serio tego tematu w polskiej muzyce nie poruszył. Były podejścia do kwestii dzieciństwa, ale w perspektywie znanej już z rodzimej kinematografii: nieuzasadnienie traumatyczne i przaśne aż do rumuństwa. Lenny Valentino odkształca trochę ten obraz, ale, no cóż, w składzie był element Ścianki a wyjątek to żaden kontrargument dla smutnej reguły.
W ramach niefrasobliwego, potocznego ujęcia muzyka to coś, co ma relaksować, nie sprawiać problemu i, uogólniając na potrzeby, te założenia spełnia Washed Out, Air France, Toro Y Moi i wiele innych nowych pozycji dotykających tematyki lata, wakacji i szerzej: atmosfery zapomnienia (nie hedonizmu jednak, bo nostalgia). Wszystkie te płytki, jeśli darować sobie lans na określanie potencjalnych granic definicji popu, można spokojnie rozumieć w ich funkcjonalności jako chill-outy czy downtempa. Ci twórcy chcą odprężać ewokując zapomnienie i eksplorując całe spectrum odpowiednich konotacji i symboli: od akwatycznych ornamentacji, przez dystorcje będące reminiscencją zniekształconych przez czas wspomnień, po urzekająco proste melodie i rytmy, odsyłające ku wybiórczej, symplifikującej pamięci dyskotek w kurortach, plaż, słonecznych cętek tańczących na wodzie lub wśród liści. Ścianka ze swoimi "Białymi wakacjami" wpisuje się w ten zestaw stereotypów, a raczej precyzyjniej: wpisała się już, "trochę" wyprzedzając eksplozję i jedynie przez odmienność gatunkową nie narzuca się jako zapomniany, prowincjonalny pionier. Powiedzmy, że jest jeszcze jedna różnica w tematyce: mocny akcent pada na "Białych wakacjach" na drogę, przemieszczanie się. Ale przecież do tych aktualnie poruszanych pejzaży (Ibiza, Kalifornia, cokolwiek) też trzeba podróżować, do tego zawsze tylko goniąc fantom, bo przecież nie mówimy o konkretnych lokacjach, a o geografii pamięci i skojarzeń, a może nawet i o micie wyobraźni.
Nie da się interpretując "Białe wakacje" pominąć literackich tropów. Najbardziej narzucającym się jest tytuł Harfa traw dzielony z opowiadaniem Trumana Capote. Klimat obu tych utworów jest zbliżony w posługiwaniu się prześwietlonymi, mlecznymi barwami zacierającego się wspomnienia oraz prostotą stanowiącą jedyne rozwiązanie dla ominięcia pretensjonalnych zniekształceń relacji ze słabo uchwytnej werbalnie materii pamięciowej. U obu mamy też interesująco przeprowadzoną metaforykę: poszczególne przenośnie można traktować dosłownie, bez ujmy dla sensowności. Interpretację warto przeprowadzać dopiero na całości utworu skupiając uwagę na intuicyjnym wrażeniu odsyłającym prosto do topiki opuszczenia cywilizacji i jej rygorów oraz odparcia wymogów zespołu cech, które nazywamy "dojrzałością". Jeśli używać tu koła hermeneutycznego to zastępując etap "od szczegółu do ogółu" ruchem "od intuicji/wyczucia-symbolu do ogółu". Letnia symbolika zresztą nie wyczerpuje się na tym jednym utworze, przenikając całe "Białe wakacje" - mglista biel melodyki, rockowe (mikronoise'owe, mikrogarażowe?) przybrudzenia gitar elektrycznych, płynność akustyków i wokali, za równo z hasłowymi lirykami - wszystko to jedno, nawet w dopełniających całość obrazu miniaturach ambientowych czy w wyraźniej jesiennie zorientowanych balladach.
Można dalej rozpatrywać ten album w takich kategoriach, co ujawnia tylko jego żywotność. Ostatecznie rzadko zdarza się, aby obrany do komparatystyki materiał musiał czekać na pojawienie się elementu, z którym można by go zestawiać, a i to tylko na bazie analogii interliterackiej, czyli skupiając się nie na podobieństwach formalnych czy wspólnym źródle genetycznym, ale na samej tematyce i funkcji dzieła. Po stronie zaś odbiorcy, tego ww. niefrasobliwego, potocznego ujęcia, można ująć "Białe wakacje" słuchane w 2009 roku mniej więcej tak: jeśli chcesz nadążać za najnowszymi trendami, rozumieć, co lansują obecnie serwisy muzyczne i odnieść to do własnego podwórka, musisz znać "Białe wakacje" właśnie.
Szczególnie, że po latach można już "Wakacje" postrzegać odwrotnie do ich recepcji rozpowszechnionej bezpośrednio po premierze: przede wszystkim jako rzecz od początku do końca słuchalną w przeciwieństwie do "Dni wiatru" (5/10) i "Statku kosmicznego" (4/10), i zawsze aktualną, bo nie obarczoną statusem debiutu, eksperymentu czy reaktywacji jak "Pan Planeta" (5.5/10). Nawet jeśli jest to zbiór utworów, które nie zmieściły się na wcześniejszych płytach Ścianki, nie umniejsza to ich wartości, otwierając raczej kolejną płaszczyznę krytycznego odbioru całokształtu twórczości tego interesującego zespołu. "Białe wakacje" to ani debiut, ani eksperyment, ani reaktywacja, więc chyba właśnie normalna płyta Ścianki wbrew pozorom i szkoda, że ostatnie dokonania tego projektu nie rokują powrotu do tego, co wyszło im tak naturalnie.
4 komentarze:
No kurwa. Napiszcie tę recenzję jeszcze raz, po polsku. Ok?
Zobaczymy co się da zrobić ;)
KOMENTARZ JAKO ZJEBKA:
nie sil się na oryginalność, bo nikt cię nie rozumie. to nie jest intelektualna rozprawa, to bełkot nastolatki.
proponuje napić się wina we dwoje, w amoku porządnie dać się przerżnąć i wtedy po prostu porozmawiać o muzyce. tak to kiedyś robiliśmy, bez blogów.
mam nadzieję, że mojej płyty nigdy recenzjować nie będziesz.
(Wolałbym żebyś swoje żale kierował do Autora tego tekstu, a nie do mnie - a takie odniosłem wrażenie, pzdr.)
Prześlij komentarz