GRA MUZYKA

środa, 20 stycznia 2010

Lachowicz - Live in Katowice, Cogitatur (07.01.2010)


fot. Igor Omulecki


[iris]
ocena: 9.5/10


Zbrojna we własne zdanie o albumie długo i wcale nie tak znowu cierpliwie czekałam na możliwość weryfikacji poglądów w oparciu o jakiś odsłuch nowych utworów na żywo. Trwało to trochę, w końcu jednak perspektywa się pojawiła, o czym zdaje się z dużym entuzjazmem informowałam otoczenie. Wtedy właśnie znajoma osoba zapytała, na ilu koncertach Jacka Lachowicza byłam. Na poczekaniu nie mogłam udzielić żadnej odpowiedzi, bo nie prowadziłam statystyk, jednak ciekawość osoby zmobilizowała mnie na tyle, że wypisałam wszystko porządnie na kartce. Koncert siódmego stycznia w Cogitaturze oznaczony został numerem dwunastym. Doskonale pamiętam pierwszy, w krakowskim Re, który jednocześnie był oficjalnym debiutem solowego projektu Jacka na żywo. Marcin Macuk, grający wtedy z założenia na drugich klawiszach i gitarze, na scenę wyszedł z ręką zapakowaną w gips, co było wynikiem, zdaje się, jakiegoś wypadku po drodze. Żadne przeszkody nie były im jednak straszne, zagrali doskonale, a ja wyszłam zauroczona muzyką i atmosferą całego występu. Zostało mi to do dziś i dlatego nie przeraziły mnie pogodowe niedogodności.

W Cogitaturze być musiałam i bardzo dobrze, że się uparłam. Autorytatywnie stwierdzam, że Lachowicz zagrał tam jeden z najlepszych koncertów. Główna część setlisty zbudowana została wokół piosenek z nowej płyty i absolutnie nie mogę się zdecydować, o których z nich wspomnieć. W pewnym sensie zaskoczyło mnie "Dumb'n'Deaf - na płycie nie zauważyłam, jaki ogromny ładunek emocji jest w tym utworze. A nie zauważyłam prawdopodobnie z powodu odruchu warunkowego, jaki sobie wyrobiłam w związku z tym kawałkiem. Wszystko zaczęło się od tego, że płyty "Pigs_Joys and Organs" słuchałam pierwszy raz późnym wieczorem. Ze względu na porę w uszach miałam słuchawki, więc w temacie głośności nie musiałam się ograniczać. Kto album zna, ten wie, że przed "Dumb'n'Deaf" znajduje się bardzo spokojne "Pax", które w dodatku - jak już napisałam - od pierwszej nuty szalenie mi się spodobało. I wrzask w postaci "Break! Stop! Freeze!" na samiutkim początku następnego utworu postawił mnie wtedy na równe nogi. Z prędkością światła znalazłam się w samym środku przedpokoju i chyba mało brakowało, a dostałabym zawału. Dobry kwadrans zajęło mi dojście do siebie, a mój pies prawdopodobnie uznał mnie za wariatkę, bo łypał w moim kierunku nader podejrzliwie. Od tamtej pory przez ostatnie pół minuty "Pax" próbuję przygotować się psychicznie na ten początek. Udaje mi się o tyle, że nie wyskakuję na przykład oknem z tramwaju, wstrząsa mną jednak niezmiennie i przez resztę utworu odzyskuję równowagę (co ma zbawienny wpływ na moją przytomność umysłu o poranku - mój zaspany mózg zostaje brutalnie wyrwany ze zwykłego u mnie przed dziesiątą stanu gdzieś między snem a jawą). Na koncercie natomiast ogólnie było głośno, więc zawałogenny początek nie zrobił na mnie aż tak kolosalnego wrażenia, a w piosenkę mogłam się wreszcie wsłuchać i w pełni ją docenić. O całej reszcie płyty już było poniżej, dlatego bez rozdrabniania się - na żywo brzmią świetnie, wszystkie utwory, bez wyjątku.

Szczególnie warte wspomnienia w kontekście koncertu w Cogitaturze okazały się jednak wykonania starych utworów. Pojawiła się większa część debiutanckiego albumu Jacka Lachowicza, często w bardzo zmienionych aranżacjach, wśród których najbardziej zachwycający był lekko jazzujący "Robotik", który w tej wersji idealnie moim zdaniem pasowałby do starych amerykańskich filmów gangsterskich. Zachwycający okazał się także "My Friend" w wersji power popowej oraz moja ukochana "Szóstka" rozpoczęta dwoma wersami z piosenki "Jelous Guy" Johna Lennona. Tak sobie myślę, że napisałam o tej piosence już chyba wszystko, ale przyszło mi do głowy w zestawieniu jej właśnie z jednym z Beatlesów, że nawet Oni nie powstydziliby się zaśpiewać takiego utworu. Słyszałam tę "Szóstkę" na jedenastu z tych dwunastu koncertów Jacka Lachowicza i jakimś cudem wcale mi się nie przejadła. Tym razem obiecywałam sobie, że nie będę się o nią upominać i jak zwykle się nie udało, sam ze mnie ten tytuł wybiegł. Przyznaję się - ta co darła gębę to byłam ja. Właśnie, darłam zupełnie swobodnie i samą mnie to zaskoczyło. Bo ze mną jest, Proszę Państwa, tak, że generalnie dużo potrzeba, żebym zaczęła dobrze się bawić i przestała zwracać uwagę na wrażenie, jakie pozostawiam po sobie w oczach otoczenia. W Cogitaturze siadłam na początku grzecznie na krzesełku i przetrzymałam tak zdaje się jakieś trzy piosenki. Potem wygramoliłam się na stół i uznałam, że na wysokościach mam jednak więcej swobody.

Bardzo żałowałam, że nagrywam dźwięk, bo nie mogłam lecieć pod scenę. Może to i lepiej, prawdopodobnie byłabym tam pierwsza, bo reszta publiczności wykazała konsystencję skały i ruszyła się dopiero w drugiej połowie koncertu. A to i tak,uważam, ogromny sukces Artysty, bo przedstawiciel publiczności alternatywnej w naszym kraju wykazuje nieruchawość skrajną i, kiedy tylko może, spędza koncerty na siedząco z kontemplacyjnym i pełnym dystansu wyrazem oblicza. Jackowi Lachowiczowi udaje się te cechy w ludziach przełamać i jest to jedna z pozamuzycznych rzeczy, które bardzo cenię w jego koncertach. W czasie bisowego "Bad Potato" większość pod sceną śpiewała AAAAAA!!!, plus ja na moim stole pełnym głosem, starając się udawać, że siebie nie słyszę. Po odsłuchaniu nagrania, przyznaję się bez bicia, że piałam niemiłosiernie i przepraszam najmocniej wszystkich, którzy padli ofiarami mojego koszmarnego głosu. Nie poprzestałam jednak na skromnym artykułowaniu samogłoski. Zdaje się, że potem nawet pojawiło się więcej takich, jak ja. Na samiutki koniec Jacek zagrał "Let it Be" Beatlesów i refreny wywrzaskiwało już pół sali. A ja sobie wtedy przypomniałam, że ostatni raz Jacka w repertuarze Wielkiej Czwórki słyszałam w 2004 roku, w Krakowie. Zaśpiewał wtedy "Something" w taki sposób, że mam to wykonanie w uszach do dziś. 18 lutego Lachowicz znowu zagra w Krakowie, podobnie jak za pierwszym razem - w Re i będzie to prawie co do dnia sześć lat od tamtego koncertu. A ja znowu będę się bezlitośnie domagała "Szóstki", skrycie liczyła na którąś z moich ukochanych piosenek Beatlesów i znów na pewno wyjdę zauroczona - muzyką i atmosferą, czego życzę także wszystkim, którzy na ten koncert, mam nadzieję tłumnie, przybędą.

Brak komentarzy: