GRA MUZYKA

wtorek, 19 stycznia 2010

Lachowicz - Pigs_Joys and Organs (2009)

Jacek Lachowicz opisywany przez swoją bodaj najwierniejszą fankę. Na początek recenzja ostatniej płyty, a wkrótce relacja z koncertu Artysty w katowickim 'Cogitaturze' sprzed kilkunastu dni.



[iris]
ocena: 9/10


W jednym ze swoich tekstów na temat muzyki Jacka Lachowicza napisałam, że mam nadzieję móc chwalić go szczerze przy okazji każdej płyty, którą będzie wydawał. Wydał piosenkowy album numer trzy i przyznaję się bez bicia, że się tego dzieła najzwyczajniej w świecie bałam. Nie dlatego, oczywiście, że nie wierzę w możliwości Lachowicza. Wierzę święcie. Prawda jest jednak taka, że swoim ulubionym artystom z czasem stawiam poprzeczkę coraz wyżej. W przypadku Lachowicza i płyty "Pigs_Joys and Organs" było o tyle gorzej, że większość kawałków docierała do mnie już wcześniej - niektóre nawet w kilku wersjach. Musiałabym być z kamienia, żeby nie wyrobić sobie własnego zdania na temat tego, jak te piosenki powinny na albumie brzmieć, w jakim tempie być grane i w jakiej tonacji śpiewane. Dlatego właśnie przesłuchiwanie płyty rozpoczęłam z przysłowiową duszą na ramieniu.

Już przy pierwszej piosence rzeczona dusza tak się najpewniej zasłuchała, że wylądowała na ziemi, bo z ramienia i różnych innych części mnie spadł spory ciężar. Emocje buchnęły we mnie jednak dopiero, kiedy dotarłam do numeru piątego. To Be Strong jest jedną z tych piosenek, na punkcie których dostałam pomieszania zmysłów od pierwszego przesłuchania, co nastąpiło zdaje się ponad dwa lata temu w czasie koncertu Lachowicza w krakowskim Ptaśku. Potem miałam jeszcze kompletnie szkicową wersję tego kawałka i brzmiał on zupełnie inaczej niż na żywo. Przez te dwa lata zdążyłam bardzo dokładnie wyobrazić sobie idealną wersję tej piosenki i nawet się nie nastawiałam, że moje wyobrażenia mogą znaleźć jakiekolwiek odzwierciedlenie w tym, co pojawi się na płycie. Zdaje się jednak, że Autor miał dokładnie taką samą wizję jak moja i to, co usłyszałam wzruszyło mnie do łez. Potem natomiast kompletnie zauroczył mnie utwór Pax, z którym miałam styczność po raz pierwszy i w którym absolutnie idealna dla głosu Lachowicza tonacja sprawia, że przestaje się zwracać uwagę na cokolwiek poza wokalem. W następnej zaś kolejności dostałam zawału, ale ten nieznaczący szczegół pozwolę sobie odłożyć na później, bo dotyczy on utworu, o którym chciałabym napisać raczej w kontekście koncertu niż albumu. Nie ulega jednak wątpliwości, że przez te sercowe perypetie uwagę na przeuroczą piosenkę All The People zwróciłam dopiero po paru dniach w drodze do pracy. Uznałam, że musi mieć wielką moc, bo o absolutnie znienawidzonej 7 rano, w maksymalnie pochmurny, jesienny dzień biegłam w podskokach podśpiewując za którymś już razem refren pod nosem. Całe szczęście, że pod drzwiami biura mi przeszło, bo moi współpracownicy mogliby przeżyć wstrząs na widok mnie uśmiechniętej i witającej wszystkich słowami innymi niż "Czy możemy już iść do domu?"

Ogólnie rzecz biorąc długo przed pojawieniem się "Pigs_joys and organs", znając te kilka szkicowych wersji piosenek, powiedziałam, że będzie to najlepsza płyta Jacka Lachowicza. Prorocze talenty posiadam i przekonało się o tym już parę jednostek, więc także tym razem się nie pomyliłam. W tym albumie nie zmieniłabym nic. Przeplata się w nim mnóstwo stylów muzycznych, co czyni go interesującym. Gatunkowe pomieszanie z poplątaniem zostało jednak przez Lachowicza zamknięte w obrębie jego niepowtarzalnego spojrzenia na muzykę. O ile na poprzednich albumach ta wizja się krystalizowała, o tyle tutaj zostaje skonfrontowana z tym, co w dziedzinie dźwięków artystycznych działo się i dzieje dookoła. Jaskrawym dla mnie przykładem jest choćby "Joy", którego nie sposób nie skojarzyć z Transmission. Piosenka Joy Division to jest coś w rodzaju szpiku kostnego - bo stwierdzenie, że całego kręgosłupa byłoby chyba nadużyciem - dla utworu Lachowicza. Bez piosenki Curtisa Joy w ogóle by nie powstało, ale stanowi byt absolutnie odrębny.

Z jednym tylko stwierdzeniem na temat tej płyty w życiu się nie zgodzę - że jest łatwiejsza w odbiorze od swoich poprzedniczek.Być może więcej w niej skonkretyzowanych melodii i mocniejsze brzmienie. Można przy niej nawet potańczyć. Tyle, że szkoda takiej płyty, dla tych, dla których łatwiejsza znaczy fajniejsza. To jak podtykanie Gombrowicza uczniom podstawówki - większość wyniesie z lektury jedną jedyną korzyść w postaci poczucia, że ktoś rozumie ich męki nad Słowackim i nic poza tym. A prawda jest taka, że teksty Jacka Lachowicza - uczciwie mówiąc, ze wszystkich płyt, nie tylko z najnowszej - to gotowa pożywka dla wygłodniałego teoretyka literatury. Tropów, symboli i metafor jest w nich nieskończona ilość, w gąszczu połączeń i odniesień można błądzić do woli i doszukać się absolutnie wszystkiego. Aż żałuję, że skończyłam już studia...

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Od określenia "fanka" odżegnuję się i opędzam obiema rękami, a może i nawet nogą :). Z poważaniem, Autorka